Opowiadanie SF: „Tym, których to zainteresuje”

13

Opowiadanie Tym, których t zainteresuje. Autor - Marcin ŚwiątkowskiKrótkie opowiadanie S-F o konflikcie z obcą rasą, który szybko przerodził się w wojnę totalną.
Nie chcemy zdradzać więcej szczegółów, gdyż każde zdanie może zepsuć niespodziankę, jaką autor (Marcin Świątkowski) przygotował pod koniec tekstu.
Opowiadanie to powstało w 2009 roku. Specjalnie dla Alien Hive zostało całkowicie przeredagowane, niemal napisane od nowa. Zapraszamy do elektryzującej lektury!

 

 

TYM, KTÓRYCH TO ZAINTERESUJE


 

Wentylacja zawyła przeraźliwie. Dźwięk ten wyrwał mnie z otępienia i przypomniał o zaległym czyszczeniu filtrów. Jak zwykle przełożyłem to na później.

Siedziałem zgarbiony przy konsoli kontrolnej, podpierając głowę rękami. Nie miałem bladego pojęcia, ile czasu straciłem na tępe wpatrywanie się w odczyty mierników. Przez dobrą chwilę nie potrafiłem przypomnieć sobie, czego tutaj właściwie szukałem?

 

Zmrużyłem oczy drażnione sztucznym oświetleniem i spróbowałem się rozejrzeć.
Kark zaskrzypiał niczym zardzewiałe zawiasy. Coś zakuło mnie w kręgosłupie, łokcie, wbite w plastik pulpitu, zaczęły palić. Całe ciało domagało się zmiany pozycji.

Mocno i gwałtownie odepchnąłem się od pulpitu. Krzesło uciekło spod zastygniętego cielska i z takim samym impetem, z jakim uderzyłem w przeciwległą do pulpitu ścianę, tak ono rozbiło się o przezroczystą powłokę śluzy obok mnie.

Poczułem silny ból w plecach. Uśmiechnąłem się. Krótka walka z prawami fizyki i ból przyniosły ulgę, odpychały bowiem napływające wspomnienia i oddalały bieżące problemy. Szkoda, że na tak krótką chwilę.

Przez moment próbowałem się pozbierać z podłogi, szybko jednak straciłem motywację.

 

Spojrzałem na przewrócone krzesło i na przezroczyste drzwi śluzy, w które ono huknęło. Na wzmocnionym szkle nie powstała nawet rysa. Nic dziwnego zatem, że tłum moich rodaków po drugiej stronie szyby, bezradnie walił w nią gołymi pięściami.
Nie mogli wyjść z zamknięcia i każdy z nich o tym doskonale wiedział. Niemniej krzyki nie ustawały, chowając ich przestraszone, wyblakłe twarze za mglistym parawanem pary na szkle.
Los tych uciekinierów, którzy mogli stanowić ostatnią grupę ocalałych z rodzimej planety, leżał teraz w moich rękach.

 

Mimo wielu miesięcy samotności, nie wpuściłem ich na pokład stacji. Nie mogłem tego zrobić. Zbyt wiele widziały moje przekrwione oczy, abym pozwolił im przejść przez śluzę bez środków ostrożności. Urządzenia pomiarowe potwierdziły moje obawy i wykryły w oddechach przybyszów zalążki jednej z tych cholernych plag. Gdybym ich wpuścił, parę następnych dni wystarczyłoby, abyśmy wszyscy wyzionęli ducha w męczarniach gorączki krwotocznej. Udało im się uciec z planety, ale nie przed zabójczym wirusem.

Pozwoliłem im zacumować i wejść do śluzy. Czego oczekiwałem? Łudziłem się i okłamywałem, chciałem doświadczyć cudu. Dziwne, że byłem jeszcze do tego zdolny po wszystkich przejściach z ostatnich miesięcy. Nadzieja faktycznie umiera ostatnia.

 

Skuliłem się pod ścianą, zakryłem dłońmi sterczące kolana i w czerń między rękami zanurzyłem głowę. Wspomnienia napływały coraz mocniej i były nieuchronne niczym fale przypływu. Dłużej nie mogłem przed nimi uciekać. Spróbowałem zatem je poukładać.

Przypomniałem sobie czego szukałem przy panelu kontrolnym. Miałem bowiem zwolnić zewnętrzną śluzę i oszczędzić zarażonym przyszłej męki. Jedna, prosta czynność, wystarczyło naciśnięcie przycisku…
Wiedziałem zatem, co mam zrobić, ale najwyraźniej nie byłem na to jeszcze przygotowany. Zwlekałem będąc świadomym, że nie mogę zwlekać wiecznie.
Trudno taką decyzję wcielić w życie, szczególnie patrząc przez pryzmat okoliczności.
Zaledwie cienka warstwa przezroczystego materiału oddzielała mnie od tłumu rodaków. Byłem teraz znacznie bliżej swoich pobratymców aniżeli przez ostatnie miesiące trwania wojny. Paradoksalnie właśnie w tej chwili czułem się bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej na tej stacji orbitalnej.

 

Wszystkie nieszczęścia, które spadły na mnie, jak i na całą moją rasę, były wynikiem właśnie tej przeklętej wojny – wojny ostatniej, jaką dane nam było stoczyć.

Konflikt z obcymi kończył się zbyt szybko i nawet teraz, po latach od jego rozpoczęcia, nikt nie potrafił wyjaśnić, czym tak mocno rozwścieczyliśmy wroga, że postanowił zaatakować bez ostrzeżenia, a gdy już rzucił nas na kolana, pozostawał głuchy na błagalne prośby negocjacji. Samo zwycięstwo nie nasyciło ich apetytu. Najwyraźniej pragnęli usunąć nas z drogi raz na zawsze. Ostateczne rozwiązanie…

Nikt na planecie pode mną nie przewidział, jakimi torami mógł potoczyć się ten konflikt. Tak łatwo nas pokonano, ale czy w ogóle wyrównana walka była możliwa?
Najeźdźcy wyprzedzali nas bowiem pomysłowością niemal na każdym polu. Nie dawaliśmy im rady już podczas pierwszych starć w zewnętrznych układach. Żaden z krążowników wysłanych do walki nie powrócił.

 

Nigdy nie byłem na froncie. Pamiętam, że nawet świętowałem pozostanie na planecie, gdy doszły mnie wieści o pierwszych klęskach. Patrząc z perspektywy czasu, wolałbym jednak zginąć jeszcze przed tym piekłem na planecie pode mną.
Od miesięcy mogłem tylko biernie obserwować koniec mojego świata z wysokości 420 kilometrów niskiej orbity. Obecnie nie potrafiłem wyobrazić sobie niczego równie okrutnego.

 

Podczas pobytu na stacji musiałem zająć czymś głowę, tylko po to, by nie zwariować. Zmuszałem się zatem do prowadzenia dziennika. Właściwie chyba tylko dzięki niemu, no i może tej odrobinie niezrozumiałej nadziei, której żadna żywa istota nie potrafiła się do końca wyzbyć, nie wyszedłem jeszcze poza stację bez skafandra.

W dzienniku zapisywałem sprawozdania telewizyjne podsumowujące każdy kolejny dzień wojny. Na początku robiłem to mechanicznie, bez pomysłu. Ot, sposób na zabicie czasu i poukładanie sobie w głowie aktualnych wydarzeń. Z czasem zacząłem wzbogacać sprawozdania własnym, krótkim komentarzem. Gdy z planety przestały napływać jakiekolwiek informacje, tworzyłem już własne podsumowania na podstawie obserwacji z orbity. Z biegiem czasu dotarło do mnie, że moje amatorskie działania dziennikarskie mogą okazać się jedynym ocalałym zapisem z końca naszej cywilizacji. Zmobilizowało mnie to do bardziej wytężonej pracy. Pomyślałem, że może kiedyś ktoś odtworzy ten dziennik i dowie się więcej o tym, kim byliśmy i jak skończyła się nasza cywilizacja.

 

Huk zza śluzy wyrwał mnie na moment ze wspomnień. Podniosłem wzrok. Jeden z zarażonych roztrzaskał rękę na szybie, pozostawiając zakrwawiony ślad.
Tak – pomyślałem – to od tych przeklętych chorób zaczął się nasz koniec. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak najeźdźcy namierzyli naszą macierzystą planetę.
Łudziłem się, podobnie jak wielu, że ocali nas potężna, wypełniona próżnią odległość od granicznych układów planetarnych i linii frontu. Nawet przez pewien czas to się sprawdzało. Po wycofaniu resztki floty do macierzystego układu, przestały docierać do nas wieści o agresorach.
Jednak kilkanaście miesięcy później zaczęły się pandemie. To wówczas przypadła mi rola biernego obserwatora, gdyż już stacjonowałem tutaj, na stacji.

Z tygodnia na tydzień na całym globie nieznane dotąd choroby trawiły populacje miast i miasteczek. Później pokazano na ogólnodostępnym kanale film jakiegoś nieszczęśnika, który tuż przed śmiercią zarejestrował niewielki krater powstały po upadku „meteorytu”. We wnętrzu krateru spoczywał poczerniały sześcian zmontowany z wrogiej technologii. Gdy sześcian się otworzył, operator rejestratora upadł niemal w tej samej chwili.

 

Poznaliśmy zatem źródło chorób. Nikt nie wiedział, ile takich bakteryjnych bomb spadło na powierzchnię planety, ale wystarczyło ich do zmniejszenia naszej populacji o blisko 70%.

Z góry patrzyłem jak umiera moje rodzinne miasto, jak tracę rodzinę i ostatnich przyjaciół…

Wówczas skończyły się loty na stację, w której przebywałem. W tym popłochu zapomniano o mnie, kwarantanna uwięziła mnie tutaj aż do dnia dzisiejszego.

 

Wróg znalazł zatem sposób na pokonanie dzielącej nas przestrzeni i wysyłał bezzałogowe pociski z zabójczą przesyłką. Budził we mnie lęk, ale i ogromny podziw. To, czego dokonali, było w naszym zasięgu technologicznym, ale nikomu nie przyszło nawet do głowy. Wystarczyło zebrać najgorsze choroby i wysłać je w pigułce ku wrogim planetom. Na pewno któraś z plag rozkwitłaby w nowej i podatnej atmosferze. Bakterie, wirusy zmutowałaby i zasymilowały się z obcym środowiskiem, atakując każdą napotkaną istotę. Niemal dziecinnie proste rozwiązanie, które przerażało efektywnością i wykraczało poza nasze wyobrażenie sposobu prowadzenia wojny. Może właśnie dlatego przegraliśmy, okazaliśmy się za mało bezwzględni, a wszechświat nigdy nikomu nie daje drugiej szansy.

 

Myśl o wojnie totalnej, bez półśrodków i kompromisów, przeszyła mnie pierwszy raz, gdy nocny blask naszych miast zastępowały pożary. Zrozumiałem, że zarówno ja, jak i nikt z mojej rasy możemy nie przetrwać rozstrzygnięcia tego konfliktu.
W tej wojnie zawsze byliśmy o krok za przeciwnikiem. Gdy szykowano nową linię obrony przed bakterio-bombami, przyszedł cios ostateczny.
Nadal mam ten koszmarny obraz przed oczami.
Mogłem uwierzyć w każde wyjaśnienie, zaakceptowałbym fakt sfiksowania od zbyt długiego pobytu na opustoszałej stacji orbitalnej. Zgodziłbym się nawet na najgorszy moralny osąd mojej pokręconej osobowości i przyjąłbym najstraszliwszą z możliwych kar, pod warunkiem, że to co ujrzałem kilka godzin temu było wszystkim innym, tylko nie rzeczywistością.

 

Tego ranka, gdy stacja była jeszcze schowana w cieniu planety, ze snu wyrwał mnie bowiem błysk o mocy prześwietlania metalu. Gdy przybladł, ujrzałem ostateczne zwycięstwo najeźdźcy. Moja rodzima planeta na zawsze straciła bowiem naturalną barwę – każdy skrawek lądu, mórz i oceanów mienił się bordowymi odcieniami wszechogarniającego pożaru.
Skoro obcy potrafili zapalić całą atmosferę planety oddalonej o lata świetlne, nie można było z nimi wygrać…

Ktoś jednak musiał ocaleć i opuścić powierzchnię planety zanim strawiły ją płomienie. Cóż jednak z tego, skoro zamiast ocalałych na stację przyjąłem żywych umarłych. Działanie wroga dosięgnęły nawet uciekinierów z planety.
Tylko moja stacja zdołała uniknąć wrogich macek. Byłem pewien, że nie będzie to trwało wiecznie.

 

Ze wspomnień wyciągnął mnie grzechot alarmu. Czujniki sygnalizowały zbliżający się obiekt. Ten dźwięk był jak ciepły słup światła w chłodnej ciemności, a ja idąc ku niemu poczułem się na moment jak nowonarodzony. Odrodziła się obumarła już nadzieja. Naiwnie liczyłem, że do stacji cumuje kolejny statek pełen uciekinierów z planety. Może wśród tej grupy nie będzie zarażonych? – pomyślałem i podszedłem do pulpitu.

 

Nadal pozostawałem głupcem. Złudna nadzieja momentalnie ulotniła się, gdy zarys obcej technologii mignął mi w wąskich wizjerach umieszczonych pod sufitem.
Obcy postanowili osobiście sprawdzić, czy ich bomba zadziałała. Ich statki w końcu dotarły nawet tutaj, a zatem nasz los i tak był już dawno przesądzony.

Zdrętwiałem w oczekiwaniu na eksplozję i gwałtowną dekompresję. Obcy mieli mnie na widelcu, mogli jednym naciśnięciem spustu unicestwić ostatni przyczółek wrogiej im rasy. Nie zrobili jednak tego. Ich statek przygotowywał się do zbliżenia.

 

Chwilę później tępy jęk modułu stacji obwieścił zacumowanie, a ja nareszcie oprzytomniałem. Wybuchła we mnie energia, która wydawała się kumulować przez ostatnie, koszmarne miesiące. Musiałem działać szybko i zdecydowanie.

Nawet nie patrząc na rodaków zamkniętych w śluzie nacisnąłem przycisk zwalniania zaczepów zewnętrznego włazu. Uwolniłem ich od kłopotliwej decyzji – czy woleliby umrzeć, czy też zdać się na kaprys obcych.
Wyjąłem kryształowy zapis moich dzienników i pognałem czym sił ku ostatniemu modułowi stacji. Musiałem dokończyć swoje dzieło, tu i teraz. Obcy nie daliby mi drugiej szansy.

 

Otwierałem kolejne śluzy i biegłem korytarzami, potykając się o rozrzucone w nieładzie zbiorniki po tlenie. Gdy wpadłem do głównej rozdzielni aż krzyknąłem na odgłos spadającego sufitu za moimi plecami. Obcy przecięli poszycie i wdzierali się do środka. Kątem oczu dostrzegłem jednego z ich żołnierzy. Nie oglądałem się już za siebie – w panice leciałem dalej, aż dotarłem wreszcie do ostatniej śluzy. Otworzyłem ją i zamknąłem za sobą, roztrzaskując elektroniczny zamek.

 

W wąskiej śluzie, między wewnętrzną, a zewnętrzną grodzią stacji, spoczywała sonda badawcza. Wcześniej całkowicie ją przeprogramowałem i obdarzyłem napędem pozwalającym opuścić jej macierzysty układ gwiezdny i pognać dalej w głąb kosmosu. Sonda, po pokonaniu kilkuset lat świetlnych, zamiast badać czujnikami kosmos, miała uruchomić nadawanie wabika, czyli sygnału ostrzegawczego. Ktokolwiek przejmie sondę i spróbuje ją otworzyć, automatycznie uruchomi odtwarzacz kryształów pamięci.
Właśnie umieściłem w odtwarzaczu kryształ z zapisem moich dzienników.

Mój los był przesądzony. Przynajmniej ta sonda miała przetrwać. Jej przekaz zadedykowałem wszystkim tym, których mogło to zainteresować. Niech będzie pamiątką po nas i przestrogą o ekspansywnej rasie, niszczycielu światów.

 

Odwróciłem się i jednym przyciskiem na ściennym panelu rozpocząłem dawno zaprogramowaną sekwencję. Komputer standardowo ostrzegł o rychłym otwarciu zewnętrznej grodzi.

 

Spojrzałem oboma parami moich oczu na wnętrze modułu stacji. Dostrzegłem obcego żołnierza w kombinezonie kosmicznym, mierzącego do mnie z dziwnej, ręcznej broni. W oczy rzucił mi się ten gwieździsty emblemat z dużym podpisem „ZIEMIA” na korpusie kombinezonu obcego. Wszyscy zawsze zastanawialiśmy się, co mógł dla nich oznaczać ten napis – napis, który nam kojarzył się tylko z cierpieniem.

 

Gdy obcy zorientował się, co zamierzałem, opuścił broń i zaczął intensywnie wymachiwać do mnie rękami. Najwyraźniej próbował odwieść mnie od zamiarów.
Zwycięstwo chyba namieszało mu w głowie, skoro myślał, że być może ostatni ocalały Baldoranin obdarzy go zaufaniem.
Poczułem bolesne szarpnięcie chityny na mych plecach. Różnica ciśnień w końcu wyrzuciła mnie w próżnię wraz z sondą.

 

Mimo wszechogarniającego bólu poczułem ulgę. Udało mi się wykonać plan.
Po pierwsze, sonda znalazła się w przestrzeni. Będzie teraz dryfowała po bezpiecznej orbicie, udając zwykły szmelc, by po drugiej stronie planety odpalić napęd i uciec z obszaru kontrolowanego przez obcych.
Po drugie, do samego końca pozostałem panem własnego losu.

 

Marcin Świątkowski

<< Opowiadanie „Ostatni pionier” | Wszystkie opowiadania >>

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 13 Średnia: 4.6]
Zobacz także
13 komentarze
  1. Szymon

    Bardzo dobre, zaskakujące opowiadanie.

    !! SPOILER !!

    Przyznam, że pomimo pragnienia podróżowania przez Wszechświat („do gwiazd”), opisana przez Ciebie sytuacja – gdy nasz gatunek jest przyczyną upadku / zniszczenia innych cywilizacji – jest JEDYNYM powodem (obawą tak naprawdę), dla którego uważam, że być może lepiej, iż nie posiadamy odpowiednio zaawansowanej technologii. Mentalnie / moralnie ludzie na pewno nie są jeszcze na to gotowi (niestety).

    Pozdrawiam

  2. Marcin

    Świetne
    Myślałem że już nic mnie nie zaskoczy a tu jednak :)

    Pozdrawiam
    Marcin

    1. Marcin Świątkowski

      Cieszę się, że udało się zaskoczyć. Taki był plan :)
      Pozdrawiam.

  3. GumowyKaczor

    Kurde. Musiałem zostawić komentarz. Genialne opowiadanie, przyznam, że koniec mocno zaskakuje, oczywiście pozytywnie. Wielkie brawa, oby więcej takich opowiadań.

    1. Marcin Świątkowski

      Dziękuję, chyba największy komplement to fakt, że zmusiłem kogoś do zostawienia komentarza :).
      Pozdrawiam.

  4. Emil xD

    Naprawde warto przeczytac, a koncowka zaskakujaca :D

  5. Katan

    Przypomina opowiadania z 'Don Wollheim proponuje’
    Dobre
    Pozdrawiam

    1. Marcin Świątkowski

      Dziękuję :)

  6. gregor

    Naprawdę bardzo dobre

  7. Paweł

    Po prostu świetne.

    Pozdrawiam.

  8. Piotr

    Rewelacja! Lubię takie klimaty całkowitego zaskoczenia i odwrócenia ról. To zmusza do refleksji! Pozdrawiam!

  9. Rossiter

    Marcin Twoje opowiadania są rewelacyjne, jedynymi opowiadaniami które tak dobrze mi się czytało były opowiadania Asimova. A nawet co niektóre z pełną uczciwością powiem że są lepsze.

    Pozdrawiam Rossiter!!

    1. Marcin Świątkowski

      Szczerze powiedziawszy porównanie mnie do Mistrza pokroju Asimova, zwaliło mnie z nóg – oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Nie jestem pewien czy na to zasłużyłem, ale bardzo dziękuję. Najważniejsze, że opowiadanie po prostu się spodobało :). Pozdrawiam gorąco Rossiter!

Dodaj komentarz

Klikając "Wyślij komentarz" wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych wpisanych w formularz komentarza w celu publikacji, moderacji i udzielenia odpowiedzi na komentarz zgodnie z Regulaminem Serwisu i Polityką Prywatności.